Nowy sezon Fortuna I ligi zaczął się od szlagieru, bo GKS Tychy i ŁKS Łódź to zespoły, które mają apetyt na awans do PKO Ekstraklasy. Dla obu drużyn była to doskonała okazja, aby sprawdzić efekty letnich przygotowań do sezonu.
W pierwszej połowie znacznie lepiej wyglądali tyszanie, którzy stworzyli sobie kilka doskonałych okazji do wyjścia na prowadzenie. Problem w tym, że w bramce łodzian ktoś postawił mur w postaci Marka Kozioła. Bramkarz ŁKS-u w piątek na stadionie w Tychach długo rozgrywał jedno z najlepszych spotkań w karierze.
Golkiper najpierw był lepszy w sytuacji sam na sam z Bartoszem Bielem. Potem świetnie wybronił groźny strzał Łukasza Grzeszczyka. Dopisywało mu nawet szczęście, gdy z kilku metrów w piłkę nie trafił Maciej Mańka.
Po zmianie stron dało o sobie znać klasyczne powiedzenie o niewykorzystanych sytuacjach, które się mszczą. Siedem minut po wznowieniu gry Antonio Dominguez zdecydował się na strzał z dystansu i wyszło mu to idealnie. Piłka trafiła w samo okienko i ŁKS wyszedł na prowadzenie.
Tyszanie nie poddali się, ale nadal bili głową w mur, czyli w Kozioła. Michał Staniucha próbował pokonać go głową, ale bezskutecznie. Kiedy kilka minut później 33-latek wybronił dwa strzały z bliska jeden po drugim, to pewnie wszyscy pomyśleli, że mają przeciwko sobie jakiegoś cyborga, który doskonale wie, co rywale chcą zrobić.
W końcu jednak okazało się, że w bramce stoi człowiek, który bywa omylny. W 74. minucie Kozioł zbyt krótko wybił piłkę, a z prezentu skorzystał Krzysztof Wołkowicz. Niemoc w końcu została przerwana.
Na tym skończyły się emocje, bo potem działo się już niewiele. Dla tyszan ten remis jest dużym rozczarowaniem, bo z przebiegu gry zasłużyli, aby zacząć sezon od zwycięstwa. Gdyby nie ten Marek Kozioł...